Dzień czwarty. Duży "pączek" samodzielnie je i rośnie jak na drożdżach. Je wszystko co mu wpadnie w oko.Mała pączkiem nie jest, ale też sobie radzi nieźle. Na widok mleka dostaje trzęsionki i pije, pije, pije. Zagryza marchewką i granulatem startym w moździerzu. Właśnie przyłapałam go na podjadaniu kukurydzy. Poradzi sobie i jestem już o niego najzupełniej spokojna.
Najgorsze jest to, że maleńki nie ma odruchu chwytania jedzenia. O ile pozostałym jedzonko samo znika w paszczy jak tylko je wyczują, małemu trzeba "wtłaczać", pobudzać do rozcierania i połykania przez masowanie pod pyszczkiem. Inaczej zasypia. Jego karmienie wydłuża się w nieskończoność. Mam duże pokłady cierpliwości.
Może niektórzy zarzucą mi, ze po co to opisywać. Hodowcy przecież niespecjalnie oficjalnie mówią o porażkach. Po co opisywać to wszystko? Po to, żeby inni widzieli, że hodowla to nie tylko radości, ale i smutki. Może pewne działania kiedyś tu przedstawione komuś pomogą, może będą mieli takie same przypadki (oby nie), ale nigdy nie wiadomo.
Nie wiem jeszcze jak skończy się ta historia, ale jestem dobrej myśli.
P.S Wiem, że Dorota uratowała juz kilka maluszków w ten sposób. Dlaczego nam miałoby sie nie udać?
DZIĘKUJĘ DOROTKO ZA RADY!
ZAWSZE MOŻNA NA CIEBIE LICZYĆ!